Tydzień z ks. Pawłem Witkowskim

ks. Paweł Witkowski

Z okazji Niedzieli Dobrego Pasterza zapraszam Was na nietypowe spotkanie z warszawskim moderatorem diecezjalnym. Poznacie jego zainteresowania, pasje, drogę formacyjną w Ruchu i drogę do kapłaństwa, spostrzeżenia, plany i duchowe priorytety. Ale nie wszystko od razu! Codziennie, przez cały tydzień, będą się pojawiać na naszej stronie kolejne „odcinki” wywiadu. Byłoby wspaniale, gdyby ten tydzień stał się też czasem intensywnej i serdecznej modlitwy za ks. Pawła i innych oazowych moderatorów.

Agnieszka Salamucha

Powołanie Pasje – Góry Formacja Posługa 

Powołanie

AS: Gdyby Marcin Loretz nie został księdzem, zostałby chemikiem. A Ty, kim byś został?
PW: Nie mam pojęcia. Trudno powiedzieć docelowo, kim bym był. Różne były próby odnalezienia się. Nie poszedłem do seminarium od razu po szkole.
AS: Studiowałeś, ale nie pamiętam, co.
PW: Inżynierię lądową. Nie bardzo wiedząc, co chcę wybrać. Myśl o seminarium była we mnie wcześniej, ale brakowało mi odwagi, żeby podjąć decyzję. Musiałem poczekać.
AS: Co można robić po inżynierii lądowej?
PW: Być inżynierem budowlanym tak jak mój tata.
AS: Budować mosty, drogi?
PW: Wszystko. Zależy, jaką specjalizację wybierze się później. Na początku były zajęcia, które mnie interesowały. Nawet rozrysowywaliśmy coś wspólnie z ojcem, pomagałem mu. Mógłbym przetrzymać trudniejsze przedmioty: mechanikę, chemię budowlaną. Ale z biegiem czasu coraz wyraźniej widziałem, że to nie jest to.
Ponieważ najbardziej wtedy podobała mi się informatyka, zapragnąłem studiować informatykę i podjąłem decyzję, że zmienię kierunek. Udając, że chcę zacząć drugie studia, wyciągnąłem z uczelni świadectwo maturalne. Sama myśl zmiany kierunku nie spodobała się rodzicom. Pytali, czy na pewno wiem, czego chcę, bo może znowu zacznę coś nowego i po dwóch semestrach stwierdzę, że to nie to. Starałem się nie odrzucać z góry opinii rodziców. Zastanawiałem się, czy w tym, co mówią, jest trochę prawdy. Pytałem siebie, czy jest taki kierunek, z którego bym nie zrezygnował. I stwierdziłem, że jest, że od dawna o nim myślę (śmiech).
Chodziłem z tym dzień lub dwa, a potem powiedziałem rodzicom, że podjąłem decyzję wstąpienia do seminarium, i jej raczej nie zmienię. Na początku moja decyzja była trudna do zaakceptowania przez rodziców. Zachęcali, żebym wrócił do starych pomysłów pójścia na psychologię, informatykę albo na cokolwiek innego, bylebym tylko pochopnie nie podejmował dalekosiężnych decyzji życiowych. Ale ja to miałem przemyślane. Może to nie była super dojrzała decyzja, ale taką się Pan Bóg posłużył. Na szczęście starsza siostra stała po mojej stronie.
Kiedy po złożeniu papierów i załatwieniu formalności znalazłem się pierwszy raz w kaplicy seminaryjnej, to odkryłem i poczułem, że to jest właściwe miejsce – wreszcie jestem tam, gdzie trzeba. Sześć lat seminarium przeleciało! Zapowiadano nam jakieś kryzysy. Nie zauważyłem. Były trudniejsze momenty, ale kryzysu powołania nie przeżywałem, nie miałem specjalnych wątpliwości. Był taki czas, kiedy myślałem o przerwie, żeby mieć więcej doświadczenia w pracy, nie na zasadzie, żeby się zastanawiać nad powołaniem, ale żeby nabrać doświadczenia bycia z ludźmi w pracy duszpasterskiej. Ale to była tylko taka myśl.

Pasje

AS: Jaka jest najbardziej zwariowana rzecz w życiu, jaką zrobiłeś?
PW: Najbardziej zwariowana?
AS: Ja pojechałam na stopa do Hiszpanii i z powrotem. A Ty?
PW: Niestety, moje zwariowane rzeczy były mało odpowiedzialne. Łatwo się zapalałem do różnych rzeczy. W młodości wydawało mi się, że wszystko jest osiągalne, czego się zapragnie – i to nawet tak działało.
Chciałem tańczyć – najpierw daliśmy się namówić przez wychowawczynię, a potem ćwiczyliśmy w klubie. Wkręciliśmy się, taniec sprawiał nam dużo frajdy. Wymyśliłem, że będę grać w koszykówkę – wystarczyło wiernie chodzić na SKS, by osiągnąć rzeczywiście dobry poziom. Zamiłowanie zostało, ale już nie trenuję.
Wymyśliłem, że będę ratownikiem. Nieźle pływałem. Jeden kurs, drugi kurs, szkolenia z nauczania pływania… Jeździłem też na zawody ratownicze, co nie miało większego sensu, bo taki amator jak ja tylko się wygłupiał, zbierał oklaski za to, że dopłynął do końca (śmiech).
W którymś momencie stwierdziłem, że będę latał – i zapisałem się na kurs do aeroklubu. Zacząłem chodzić na zajęcia, które były strasznie absorbujące. Dzisiaj wszystko jest komercyjne, a wtedy musieliśmy społecznie popracować, odrobić swoje godziny. Jeździłem z Ursynowa na Bemowo i poświęcałem całe soboty, żeby myć skrzydła szybowca, sprzątać hangary, i tak dalej. Zawiązała się tam grupka, mieliśmy sympatyczne relacje. Był dość duży odsiew, bo i wymagania były spore. Badania lekarskie, wykłady na Politechnice, kilkanaście przedmiotów, których musieliśmy się uczyć – mechanika, aerodynamika, silniki, meteorologia…. W ostatnim tygodniu przed egzaminami przestałem chodzić do szkoły, siedziałem w domu i wkuwałem. Po egzaminie okazało się, że nie byłem ani na głównej liście, ani na rezerwowej. Ale ludzie z listy rezerwowej zakwalifikowali się „z założenia”, a potem dwie osoby zrezygnowały, dlatego ja się załapałem.
Podstawowy kurs zrobiłem w wakacje. Jednak wcześniejsze przygotowania były bardzo absorbujące, tak że zawaliłem wtedy naukę i wygrzebywałem się aż do matury, żeby wyjść na prostą. Potem zapał we mnie wystygł. Jeszcze po wakacjach zaliczyłem egzamin z wiadomości teoretycznych, opłaciłem składki i więcej się nie pokazałem. Już mi się nie chciało.
Zawsze moim pasjom towarzyszyły ideały. Chciałem zostać ratownikiem, bo ratownicy ratują życie, więc są wspaniali i szlachetni. Tak samo ci, co latają – podejmują ryzyko i muszą być stale przygotowani do stanięcia w obliczu spraw ostatecznych. Potem te wyobrażenia się oczyszczały, bo okazało się, że te środowiska są – różne. Ale to była przygoda. I walka.
Nie jest łatwo łączyć pasje z posługą, a nawet z przygotowywaniem się do posługi w kapłaństwie. Czasem mówi się o księżach, którzy mają swoje pasje, ale to połączenie nie jest wcale takie proste. Po decyzji wstąpienia do seminarium strasznie się męczyłem z myślą, że będzie ciężko łączyć bycie klerykiem z ratownictwem. Nawet ta intencja towarzyszyła mi na pielgrzymce do Częstochowy. Chciałem, żeby mi Pan Bóg tego nie zabierał. Dzisiaj to mnie nie boli.
Ks. Paweł Witkowski ratownik WOPRNiektóre marzenia były mocno egocentryczne – żeby wykazać się. W seminarium podczas wakacji jeździłem jako ratownik na kolonie – najpierw na świeckie, potem na „caritasowe”. A po trzecim roku kapłaństwa pojechałem latem do regularnej drużyny ratowniczej na ogólnodostępną plażę. Mieliśmy kurs morski. Wielkie wymagania kondycyjne. Wiele czasu nad wodą spędziłem, wiele było czuwania, zabezpieczania, i w tym sensie moja rola została spełniona. Na szczęście nie miałem nigdy takiej akcji, którą mógłbym się pochwalić – właściwie nie było w ogóle żadnej sytuacji bezpośredniego zagrożenia, żebym musiał interweniować. Na ćwiczeniach przerabialiśmy wszystko, ale akurat w tym roku, w którym przyjechałem, nie było żadnej akcji, mimo, że w roku poprzednim były co chwila. Dobrze, że tak moja obecność zadziałała (śmiech).
Odpuściłem sobie w którymś momencie. Nie muszę być księdzem ratownikiem. Kiedyś znajoma mówiła, że czasem trzeba dotknąć i zobaczyć, że to, czego się bardzo pragnie, nie jest wcale takie super.

Góry

PW: To coś, co bardzo mnie pociąga, od strony sportowej, jak i trekkingowo. W seminarium poszedłem z kolegą na kurs wspinaczkowy – skałkowy. Co prawda, ja sam aż tak się nie wkręciłem w ten sport, nie robiłem kursu taternickiego, nie chodziłem regularnie na ścianę, żeby ćwiczyć wspinaczkę. Natomiast zacząłem chodzić z innymi trekkingowo po górach. Pierwsze ciekawsze przejście było w Rumunii przez Fogarasze – Karpaty Fogarskie. Ciekawe i przyjemne doświadczenie chodzenia z namiotem po górach, które bardzo mi się spodobało. Innym razem z moim przyjacielem Grzegorzem pojechaliśmy do Czarnogóry. Chodziliśmy pięć dni z namiotem po Dormitorze. Sprawiło nam to wiele radości i nowych rzeczy się nauczyliśmy. Można powiedzieć, otrzymaliśmy kilka nauczek. Wiedzieliśmy już, czego nie brać, żeby niepotrzebnie nie dźwigać. Ostatniego dnia obudziliśmy się pod śniegiem – a to był sierpień, poprzednio chodziliśmy z krótkim rękawkiem. Ulepiliśmy bałwana przy namiocie i zeszliśmy. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że nasz kolega kursowy – Mariusz – ten od skałek, spadł przy wejściu na Matterhorn. A z nim też myśleliśmy o wspólnym wyjeździe, tylko albo urlopy się nie zgrywały, albo zapominaliśmy się skontaktować; aż zrobiło się za późno…
Rok później pojechaliśmy z Grześkiem do Francji. Najpierw byliśmy w Lourdes, a potem szliśmy dwa tygodnie przez Pireneje. To było najwspanialsze przeżycie. Ks. Paweł Witkowski w górach Myśmy się bardzo dobrze dogadywali, chociaż się różniliśmy osobowościowo. Zdobyliśmy najwyższy szczyt we Francji (Vignemale) i najwyższy w Hiszpanii (Aneto). Żadna pogoda nie była nam straszna – nawet grad już nie przeszkadzał w spaniu pod namiotem. Tylko raz przechodziliśmy przez miasteczko i wtedy nocowaliśmy w wynajętym pokoju, a poza tym przez cały czas przebywaliśmy w naturze i na daniach z torebek. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Planowaliśmy coś więcej. W następnym roku chcieliśmy pojechać w Alpy, na Monte Rosa, przejść kilka szczytów z przewodnikiem, takim tylko dla nas dwóch. Grzegorz kupił nowy namiot, mieliśmy czekany, plecaczki, ciepłe śpiwory. Jak już we wszystko się wyposażyliśmy, miesiąc wcześniej Grzesiek pojechał sam do Bułgarii, przy okazji przetestować namiot. I niestety, spadł.   Ks. Paweł Witkowski Zupełne zaskoczenie, że tak nagle i po prostu zabrakło człowieka wielkiego formatu, wszechstronnie utalentowanego, który służył tym przede wszystkim w kapłaństwie… Tak się skończyła cała przygoda, a plany trzeba było odłożyć. Na razie nie mam planów na następne wyjścia.
AS: Nie ma z kim iść.
PW: Tak, w tym sensie, że nie można od razu zaplanować przejścia na większą skalę. W zeszłym roku pojechaliśmy na trzy dni, na Słowację. To był dziwny wypad – niby skromniejszy, a przez trochę niefartownych sytuacji dla mnie trudny, przez głupie błędy (jak amator) uszkodziłem buty i nogę.
Nie ma też czasu, żeby porządnie coś zaplanować. Być może to nie jest teraz konieczne. Są inne sprawy, związane z byciem moderatorem diecezjalnym. Być może dałoby się to pogodzić z zainteresowaniami, ale jeszcze na tym etapie nie potrafię. Muszę odkładać pasje, które były kiedyś. To też jest wymiar tego, z czego, coraz wyraźniej to widzę, rezygnuję. Trzeba poświęcać czas na co innego.
AS: Jednak nie wierzę, żebyś całkowicie zarzucił sport.
PW: Przez ostatnie dwa lata spodobało mi się bieganie. To sport dla wszystkich. Każdy może zacząć biegać, jeśli robi to z głową. Dzisiaj nie jest to takie trudne, bo istnieją grupki, które biegają z instruktorami z prawdziwego zdarzenia, pokazującymi, jak się roztruchtać, jak potem zrobić sprawność biegową, na jakich zasadach ćwiczyć. Później można już samemu to robić. Biegi uliczne sprawiają wielką frajdę. 

Ks. Paweł Witkowski - biegacz

Wiadomo, że nie chodzi o to, żeby być pierwszym, sam udział w takim biegu, poprawianie swojego wyniku jest bardzo fajne. Brałem udział w 10-kilometrowych biegach, z całkiem przyzwoitym czasem. Najczęściej te biegi są w niedzielę, co trudno pogodzić mi z obowiązkami. Bieganie daje dużo satysfakcji, tylko wymaga pewnej wierności, systematycznej pracy. 
AS: Moja współlokatorka biega sama i nas też wyciąga. Przygotowuje się do biegu na jesieni.
PW: Może do Biegu Niepodległości na 11 listopada.

Formacja

AS: Jak przebiegała Twoja formacja w Ruchu?
PW:. Trzeba zacząć od tego, jak trafiłem do wspólnoty. Byłem ministrantem, myślę, że wiernie wypełniającym wszystko, co związane z liturgią i spotkaniami, jednak bez jednoznacznego przełożenia ideałów na życie codzienne. Równie wyraźny wpływ miała na mnie grupa rówieśników w szkole, czy na koloniach letnich i zimowych. Pod koniec podstawówki byłem takim trochę pogubionym chłopaczkiem.
W tym czasie moja starsza siostra, Małgosia, trafiła do wspólnoty. Skręcało mnie z zazdrości, kiedy jej nowi znajomi przychodzili do nas do domu. Te chwile, kiedy – przed i po spotkaniu – byli w przedpokoju i słyszałem z zamkniętych zwykle drzwi ich żarty i czystą radość, robiły na mnie wielkie wrażenie i wiedziałem, że bardzo chcę być we wspólnocie. Najprościej byłoby zapytać siostrę jak to zrobić, ale w okolicznościach częstej „ścieżki wojennej” taka oznaka słabości nie wchodziła w grę. Raz trafiłem nawet do salki i byłem świadkiem chwili modlitwy, co jeszcze bardziej pogłębiało tęsknotę. Pod koniec ósmej klasy ks. Marek Balcerzak – nasz opiekun ministrantów – powiedział do mnie rozkazująco (jakby spodziewał się oporu): „Paweł, jedziesz na oazę”, a ja na to z radością – „oczywiście!”
Wspomnę tylko, że na tych pierwszych rekolekcjach 0 st. w Górkach Kampinoskich chłopcy spali w stodole na sianie. Myliśmy się przy studni, jedliśmy w wojskowym namiocie i kilka razy dziennie przechodziliśmy do kościoła naprawdę spory kawałek. Oczywiście było wspaniale. Przeżyłem nawrócenie. Po powrocie z wakacji poszedłem do średniej szkoły w nowe środowisko, rzeczywiście jako nowy człowiek, jakbym dostał kolejną szansę. I faktycznie mój styl życia zmienił się wyraźnie, choćby w relacjach (także z bliskimi), w słownictwie.
Formowałem się dalej i jeździłem na kolejne rekolekcje i OM-y: 1 st., dwa lata do 2 st., pierwsze posługiwanie na ODB (animator grupy, gospodarczy), KODA i SzA, (na których przecież się poznaliśmy), Triduum w formie rekolekcji w Nadarzynie, 3 st. po maturze. Pamiętam, że przez sesję poprawkową nie mogłem pojechać na ORD, co udało się dopiero po kilkunastu latach. Były też trudniejsze chwile, jak podział we wspólnocie…
Naszą grupą 5-6 chłopaków spotykaliśmy się często poza formacją: odwiedzając się, jeżdżąc na wyprawy w góry, organizując kolędowanie – w przebraniach nawiedzając oazowiczów w ursynowskich blokach. Do dziś zdarza nam się zebrać większą częścią naszej grupy formacyjnej, choć oprócz mnie aktywny w Ruchu jest tylko Tomek Sulej w DK (paleontolog z sukcesami, a największym sukcesem jest żona i trójka dzieci).
W seminarium zaledwie kilka razy pojawiłem się na spotkaniach Ruchu, chociaż zawsze w wakacje jeździłem na ODB. Tak mi zostało jeszcze w pierwszych latach po święceniach. Nie zawsze byłem na spotkaniu moderatorów, a w wakacje jechałem na ODB. Stopniowo odkryłem na nowo wartość Ruchu Światło-Życie, swoje miejsce we wspólnocie moderatorów, rekolekcje kapłańskie w Krościenku, zacząłem jeździć na rekolekcje tam, gdzie była potrzeba moderatora (też ODB, ONŻ 1 st., 1 st. studencki, KODA, 2 st.). Udało się uzupełnić ORD i przystąpić do UKChS i tym samym do Stowarzyszenia.
Tak jak poważnym problemem jest dla księdza bycie w parafii moderatorem bez wspólnoty, tak radością jest wspólnota, której można służyć. Bardzo sobie cenię lata, kiedy z konieczności będąc jednocześnie animatorem, mogłem powtórnie przeżywać formację deuterokatechumenalną odkrywając na nowo wartość Drogowskazów Nowego Człowieka. Postanowiłem sobie, że będę jak uczestnicy wypełniał notatniki do kroków i uczył się na pamięć drogowskazów. Wspaniała sprawa! Ostatnio przeżywałem na nowo Triduum w formie rekolekcji. Wcześniej pierwszy raz mogłem wreszcie pojechać na Kongregację do Częstochowy. Przede mną jeszcze wiele powtórek i odkrywania Ruchu.

Posługa

AS: Miałeś rok, żeby się przyjrzeć sytuacji w diecezji. Jakie widzisz najważniejsze zadania dla siebie jako moderatora? Na czym chciałbyś się skoncentrować?
PW: Byłem pytany o wizję, kiedy tylko zostałem moderatorem,. Wydało mi się to dziwne. Wizja przecież jest, nie ja ją wymyśliłem. Nie chodzi o to, żebym teraz ja miał jakieś wizje, ale o to, żeby samemu wyraźniej poznawać, jaka ma być droga dla Ruchu, która jest już nakreślona, chociażby przez Ojca Franciszka.
Sprawy, którymi trzeba się zajmować, pojawiają się na bieżąco. Często jest tak, że wchodzę w jedną, bardzo absorbującą sprawę, a zaraz potem zaczyna się coś innego i trzeba znowu tym się zająć od początku. Mamy za sobą jesienne i wiosenne DWDD. Przygotowujemy się do rekolekcji wakacyjnych, oglądam ośrodki.
AS: A Misja Warszawy?
PW: Przygotowania wymagały od wspólnot mobilizacji i zaangażowania. Okazało się, że odbiór tego wydarzenia był bardzo dobry. Myślę, że przede wszystkim było ono potrzebne nam, żeby doświadczyć radości z marszu ewangelizacyjnego. Dla nas samych było to doświadczenie, że coś potrafimy zrobić razem – i to było bardzo dobre. Dla mnie najpiękniejsze były twarze ludzi, którzy patrzyli na nas – ludzi stojących w kolejkach po lody czy siedzących w ogródkach koło knajpek. Patrzyli szeroko otwartymi oczami, jak idziemy, skaczemy, bębnimy, machamy flagami i dajemy świadectwo autentycznej radości, która w nas jest. Na tych twarzach było też pewne zdziwienie.
Obawiałem się trochę oczekiwań, że Ruch powinien zajmować się w diecezji różnymi sprawami, włączyć w taką czy inną akcję, dać ludzi. Na razie nie jest to takie straszne, jak myślałem wcześniej. Rzeczywiście, jesteśmy w stanie w różne rzeczy się angażować. Nawet jeśli nie mam pomysłu, jak coś zrobić, to przedstawiam sprawę innym i okazuje się, że znajdują się chętni, którzy potrafią podjąć daną rzecz i wspólnymi siłami – tutaj objawia się wspólnota – włączamy się w nią. W tej chwili przed nami jeszcze Dzień Dziękczynienia i wiele spraw, które trzeba szybko dopinać – zarówno część sobotnią, młodzieżową, jak i miasteczko dla dzieci w niedzielę.
Dzięki otwartości pary diecezjalnej, staramy się współpracować z Domowym Kościołem. Wiadomo, że w naturalny sposób istnieje związek między Domowym Kościołem i zaangażowaniem pozostałych, ale wiele rzeczy, coraz więcej rzeczy, staramy się robić wspólnie.
AS: A dom diecezjalny?
PW: To jest sprawa bardzo delikatna. Są różne opinie i różne oczekiwania. Niektórzy chcieliby, żeby uznać dom w Laskach za dom Ruchu – niektórzy mówią, że absolutnie nie. Sprawa rozwiązuje się w tym, że nie ma finansów. Więc trudno mówić o domu.